W jednym z poprzednich wpisów pokazałem, że inwestowanie poprzez fundusze inwestycyjne często wiąże się z dużymi kosztami, które w długim terminie pochłaniają sporą część stopy zwrotu osiągniętą przez indeks giełdowy. Z drugiej strony takie inwestowanie ma swoje zalety – choćby niski poziom minimalnej wpłaty (często rzędu kilkuset złotych). Jest to ważne na przykład z punktu widzenia osoby, która nie dysponuje dużymi środkami a zamierza systematycznie oszczędzać niewielkie kwoty (co przy akcjach może być mało optymalne ze względu na prowizje). Czy istnieje zatem jakiś sposób wyboru – w ramach danej grupy funduszy o zbliżonej polityce inwestycyjnej i benchmarku- pozwalający poprawić nasze szanse na osiągnięcie ponadprzeciętnych wyników?
Jednym z pierwszych pomysłów przychodzących na myśl jest wybór funduszu, który do tej pory radził sobie lepiej niż inne. Konkretnych sposobów wyboru można wymyślić mnóstwo, a każdy z nich wymaga podjęcia pewnych arbitralnych decyzji co do naszego procesu oceny jakości funduszu. Przykładowo:
- Jak dobrać okres oceny: 1, 3 czy może 5 lat ( a może fundusz musi sobie radzić lepiej niż inne w każdym horyzoncie)?
- Jak dużą uwagę zwracamy na zmianę osoby zarządzającej funduszem?
- Jak dużą uwagę zwracamy na inne czynniki mogące mieć wpływ na wydajność osoby zarządzającej funduszem – np. zmiany korporacyjne (sposób wynagradzania), zmiana sytuacji osobistej (narodziny dziecka/ kosztowny rozwód itp.)?
Uzasadnieniem takiego podejścia jest oczywiście przekonanie o poziomie kompetencji danej osoby – jeżeli zarządzający w przeszłości osiągnął wyniki lepsze niż inni to musi przecież znać się na rzeczy. Niestety z takim podejściem związane są dwa zasadnicze problemy (poza nakreślonym już wyżej nieco arbitralnym charakterem naszej oceny). Po pierwsze – do przetestowania stwierdzenia o wpływie umiejętności danej osoby na uzyskiwane wyniki funduszu potrzebowalibyśmy – z punktu widzenia statystyki – danych z co najmniej kilkudziesięciu lat. A zatem nawet pobicie rynku przez 5 lat z rzędu może być z dużym prawdopodobieństwem czystym przypadkiem. Po drugie – kierowanie się wynikami w wyborze funduszy/zarządzających (tzw. performance chasing) nie jest najlepszym pomysłem – szczególnie przy korzystaniu z wyników opartych na krótszym horyzoncie czasowym. Dla zainteresowanych polecam ten artykuł. W skrócie – przeciętny inwestor zazwyczaj źle wychodzi na próbach wstrzelenia się w rynek stosując timing a rzeczywiste stopy zwrotu z inwestycji w fundusze (ważone zainwestowanym kapitałem, tzn. odzwierciedlające rzeczywiste momenty zakupu i sprzedaży funduszu przez inwestorów) są średnio ok. 2% rocznie niższe od stóp zwrotu wynikających z prostej strategii kup i trzymaj.
Ciekawym przykładem jest funduszu CGM Focus Fund zarządzany przez Kena Heebnera. W latach 1999-2009 stopa zwrotu z funduszu osiągnęła imponujące 18% zysku rocznie, a warto zauważyć, że okres ten obejmuje dwie najgorsze bessy w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat w latach 2000 i 2008. Był to jeden z najlepszych wyników wśród funduszy amerykańskich w tym okresie. Niestety, przeciętny inwestor wpłacający pieniądze do funduszu stracił 11%. Wynika to z tego, że najwięcej zakupów miało miejsce po okresie dużych wzrostów, po których niestety osiągane przez fundusz wyniki były gorsze – oczywiście wszyscy wtedy sprzedawali ze stratą. Po czym wyniki funduszu znowu rosły…
Czy zatem istnieje jakiś rozsądny sposób wyboru funduszu – oczywiście poza wyborem tego który ma najniższe koszty funkcjonowania? Zarządzający w USA mają obowiązek przekazywania do tamtejszego nadzoru giełdowego (SEC) informacji na temat tego jak dużo własnych środków zainwestowali w zarządzany przez siebie fundusz. Wysoki poziom ich własnego zaangażowania wydaje się być idealnym drogowskazem dla innych inwestorów:
- sam zarządzający widzi dużą szansę na osiągnięcie zysków (inaczej nie trzymałby tam pieniędzy)
- ma on również osobisty interes w tym, aby inwestycja przyniosła wysoką stopę zwrotu a jednocześnie ryzykuje własny kapitał – można się więc spodziewać w naturalny sposób większej dbałości/rzetelności pracy takiej osoby.
Jest kilka określeń po angielsku, które bardzo dobrze oddają sens tej sytuacji: to have a skin in the game, czy też to eat own cooking. Spędziłem dzisiaj sporo czasu przeglądając strony z polskimi przysłowiami i nie znalazłem nic lepszego od tytułu tego wpisu. Tak, wiem … nie jest on zbyt chwytliwy ;-). Jeżeli macie jakieś pomysły na polskie powiedzenie/przysłowie odzwierciedlające wpływ osobistej partycypacji w wyniku pracy na jej wynik – dajcie proszę znać w komentarzu.
Analogiczny mechanizm występuje oczywiście na rynku akcji przy zakupie papierów danego przedsiębiorstwa przez zarządzających tym przedsiębiorstwem. Ciekawą analizę transakcji insiderów na polskim rynku przeprowadził Filip Rudnicki tutaj i tutaj – gorąco zachęcam Was do lektury obu artykułów.
Oczywiście podejście to zostało już przetestowane na rynku funduszy amerykańskich (niestety do przeczytania wymagana jest rejestracja na portalu Morningstar, na szczęście jest ona darmowa) a wyniki są zgodne z powyższymi oczekiwaniami – prawdopodobieństwo pobicia innych funduszy w danej grupie rośnie wraz ze stopniem osobistego finansowego zaangażowania zarządzającego. Oczywiście pewności w inwestowaniu nigdy nie ma, ale inwestując w takie fundusze możemy przechylić szanse na swoją stronę.
Niestety, przy próbie zastosowania tego podejścia w naszych lokalnych warunkach można natrafić na pewne problemy. Spędziłem sporo czasu poszukując informacji na ten temat, jednak nie udało mi się ustalić czy takie dane dla polskich TFI są gdziekolwiek dostępne. Nie sądzę by były one zbierane/publikowane przez KNF lub same TFI, nie miałem również wystarczająco dużo zaparcia by ustalić czy istnieją w Polsce jakieś regulacje w tym zakresie (udało mi się przebrnąć przez jakieś 3 strony ustawy o TFI – lektura aktów prawnych to raczej nie jest moja bajka). Jeżeli macie jakąś wiedzę na ten temat – dajcie proszę znać. A w międzyczasie aktualne pozostaje dotychczasowe podejście – minimalizacja opłat.